6.07.2011

Z pamiętnika partyzanta - Ruszamy na podbój Berlina!

 24.06.2011 r. PL
 
Piątkowy poranek i to bardzo wczesny, budziki ponastawiane na godziny piania kogutów, to idealna pora na wypad do naszego kochanego prezesa. Kilka minut po szóstej, ekipa upchana jak śledzie,  w autku jedzie - na zachód. Korzystając z chwili wolnego po Bożym Ciele i uczestnictwie w wielogodzinnych procesjach, jesteśmy duchowo nastawieni na parafialny[1] turniej w Berlinie. Kilka osób miało lekkie sprzeciwy, czy jest to dobre miejsce dla partyzantki, jaką prezentujemy ostatnimi czasy. Jednak wizja zwiedzania jednego z większych i fajniejszych miejsc w Europie była nie do odparcia. Kuba po drodze zabiera Bartka i Artka a następnie Grześka i Wojtka spod Biprostalu. Szkoda, że nie wszyscy Partyzanci załapali się do Partyzantowozu, ale już w planach jest zakup ze składek klubowych jakiegoś większego środka lokomocji, ponoć Tupolewy są teraz w dobrej cenie. 

Szybko pokonujemy kolejne kilometry trasy, zatrzymując się jedynie na tankowanie pod Auchanem w Gliwicach, postój wykorzystujemy na rozprostowanie kości i poranną gimnastykę, aby to nasze zaspane mięśnie dały radę na wieczorny sparing z lokalnymi grajkami, to miała być pierwsza atrakcja zorganizowana przez prezesa. Z każdym kolejnym kilometrem atmosfera w samochodzie staje się coraz bardziej piknikowa. Ktoś sypnie jakimś żartem, pośmiejemy z kogoś lub przypominamy sobie o osobach nieobecnych w wyprawie. Tematami przewodnimi są zakończone rozgrywki, berliński turniej oraz zwiedzanie miasta. Część osób już tam kiedyś była i nie mogła się powstrzymać od opowiadania swoich historii z pobytu - niekiedy mrożących krew w żyłach. Pierwsze skrzypce gra jak zwykle Artek, który poza boiskiem jest również osobą wyróżniającą się, zagaduje, opowiada, docina i tryska humorem. W pewnym momencie niektórym przeszło przez myśl, żeby wyswatać go z jakąś Niemką, aby trochę spoważniał na tym boisku, jednak rock&rollowy styl naszego króla może zniweczyć nasze ukryte plany. 

Mijając Wrocław i Legnicę coraz to częściej rozglądamy się za jakąś niewielką mieściną, aby zajechać na śniadanie. Wybór pada na Chojnów. Malownicze, małe miasteczko urzeka nas od samego początku. Widać zbliżający się sezon letni równoznaczny z rozkopanymi ulicami i remontami, w tym z wymianą płyty głównej na rynku. Lokalni mieszkańcy pomagają nam w odnalezieniu spokojnej kawiarenki i kantoru. Po drodze na kawę wstępujemy do księgarni za jakąś pamiątką z polskich ziem dla Huberta. Asortyment powalił nas z nóg, dosłownie, lepsze zaopatrzenie mają chyba nawet niektóre kioski Ruchu, a na pytanie czy mają pewną książkę, która jest teraz bestsellerem, sprzedawczyni ze spokojnym głosem odpowiada: „W tym momencie akurat nie mamy”. Rozbawieni do łez, ale jednak rozczarowani idziemy do kolejnego punktu naszego postoju. Bar mleczny nie powalał na kolana z zewnątrz, w środku nie było tak źle, zaserwowana kawa do wypicia, ale ilości kostek cukru to by nawet koń nie przełknął, chyba mają gdzieś nieopodal jakąś dużą hurtownię, bo jest tego od groma. Przed odjazdem wymieniamy jeszcze nasze zaskórniaki na Euro i ruszamy dalej na podbój Europy. 



24.06.2011 r. GER
Niemiecki land wita nas deszczem, jakby chciał nas zawrócić do Polski. Na przekór wszystkiemu jedziemy przed siebie. Bez GPSu wjeżdżamy w Berlin, a tam miliony aut, setki rozwidleń, dziesiątki drzew wokoło i jeszcze przejeżdżające pod nosem pociągi. Dojazd do miasta i objechanie go niemal całego było lajtowe, ale po zjeździe z obwodnicy zaczęły się problemy ze znalezieniem mieszkania Huberta, pomaga nam jakiś typ zapytany na ulicy. Jesteśmy na miejscu, okolica spokojniutka, ciekawa zabudowa, niedaleko rzeczka i nasz prezes czekający na nas. Wyrzucamy graty z auta i idziemy coś przekąsić. Szybko odnajdujemy naszą bazę, gdzie będziemy stołować się przez najbliższe dni.
Wybór pada na sympatycznych Turków, którzy raczą nas mięsnymi kebabami, jakich nie znajdziemy u nas w Polsce. Po sytym obiedzie i chwilce odpoczynku, wybieramy się na rozruch przed jutrzejszym turniejem. Niedaleko położony kompleks boisk pozwala nam przećwiczyć kilka wariantów gry oraz rozruszać naszego starego bramkarza.
Punktem kulminacyjnym było przybycie Wacka z zakupów. Zjechał cały Berlin w poszukiwaniu przecenionych butów do gry. Jednak prawdziwy szał zrobił swoimi spodenkami. Filetowe[2] bermudy w czarną kratkę rozwaliły wszystkich, a w połączeniu z jaskrawymi zielonymi butami dawały mieszankę wybuchową. Nasze gry-zabawy z piłką kończy zbliżająca się burza. Szybki powrót na mieszkanko, odświeżenie się i zakupy w międzyczasie. Wystrojeni i zaopatrzeni wyruszamy do pobliskiego parku na chwile relaksu. Jeszcze tylko krótki postój na kebaby i ruszamy dalej. Po drodze gubi się nam Wacek, ale tylko na chwilę. W zaciszu jakiegoś tam pałacyku[3] obmawiamy taktykę na jutro, a po powrocie szybko kładziemy się spać, aby rano skoro świt wybrać się na turniej.


25.06.2011 r. GER

Kolejna wczesna pobudka, szybkie śniadanie i ruszamy na podbój Berlina, tego piłkarskiego. Zawalczyć nie zamierzamy za wiele bo ani zmienników nie mamy, a grupa trafiła się nam najcięższa z możliwych, za przeciwników mamy 3 drużyny z pierwszej piątki ich tamtejszej ligi „szóstek”. Na miejscu spotykamy drużynę Polaków, którym kibicujemy jak swoim. Pierwszy mecz i od razu staje się nam zmierzyć z mistrzem drużyną Maria Magdalena. W kategorii koszulki mamy pierwsze miejsce, albo przynajmniej podium. W kategorii strój indywidualny pierwsze miejsce bez apelacyjnie zajmuje Wacek w koszulce Huberta, swoich fioletowych bermudach, zieleniutkich butkach i skarpetkach Bartka.[4]

Partyzant – Maria Magdalena

Mocno spięci wbijamy sobie pierwsi bramkę i to samobójczą[5], a przeciwnik zdaje się być za to w naszym zasięgu, ale nadziewamy się na zabójcze kontry, cóż za wykończenie. Na szczęście zdobywamy bramkę kontaktową przed przerwą za sprawą Wojtka. W drugiej połowie koronkowa akcja największych krzykaczy Artka i Bartka, i ten drugi pakuje z metra piłkę do bramki. Niestety przeciwnik miał aż 9 zmienników, a wśród nich takiego małego skubańca, który wszedł na 2 min i syknął nam dwie bramki. Niestety porażka na starcie, ale dobre wrażenie pozostawione. Może gdybyśmy nie byli tacy spięci i mieli kogoś na zmianę to byłoby lepiej. 

Partyzant - Rudow
Pół godzinki przerwy[6] i gramy z drużyną St. J. Rudow II, oni w pierwszym meczu zdobyli 3 pkt. więc aby myśleć o awansie musimy to wygrać. Teraz gramy na większym pressingu i agresji, to przynosi rezultat w postaci bramki Bartka wbitej z linii bramkowej, po strzale („podaniu” powinno być, ale wiemy jak to wygląda) Artka. Przeciwnicy coraz śmielej atakują i strzelają bramkę wyrównującą po ładnym strzale w długi róg. Druga połowa należy za to do nas. Nasze szalone, ułańskie rajdy przynoszą dwie kolejne bramki. Wynik mógł być znacznie wyższy, bo przeciwnicy w końcówce stracili już nerwy i ochotę do grania. Chyba nie spodziewali się tak zaciętego meczu w naszym wykonaniu. Plan minimum na dziś wykonany, nie odjedziemy bez punktów. Hubert zalicza paradę dnia, a może i turnieju, wyciągając się jak struna broni kąśliwy strzał po długim rogu, zdzierając sobie przy okazji cały bok.

Partyzant - Marzahn

Chwila oddechu i ostatni mecz z drużyną Marzahn I, w której to grał jeden z organizatorów. Oni za to przegrali dwa swoje wcześniejsze meczu i tu była nasza szansa na potencjalny awans z grupy. Pewni siebie, co robimy, tak zgadliście - tracimy dwie głupie bramki i marzenia o awansie. Chwilowy zryw resztkami sił i bramka kontaktowa Artka. Nasza gra nie powala z nóg, a mimo to słaniamy się - z braku sił... Palące południowe słońce i brak zmienników dają ostro w kość. Jak grom z jasnego nieba wracamy do gry, bramkarz tak niefortunnie rozpoczynał wznowienie gry, że wrzucił piłkę pod nogi Artka, a ten strzelił między jego nogami. Trzy minuty do końca, a my mamy punkt na wagę awansu, bo z boku Magdalena ogrywa Rudowa. Jednak to zbyt długo aby utrzymać wynik, niedokładne wybicie piłki szybka kontra i stracona bramka. Ostatecznie przegrywamy wygrany mecz. Po zejściu z boiska pada mnóstwo ostrych i niepotrzebnych słów, głównie od naszych krzykaczy, atmosfera robi się napięta. Po chwili wraca Hubert i oznajmia nam, że dzięki małej tabeli wychodzimy z drugiego miejsca i gramy w niedziele w drugiej rundzie. Szczęśliwi jak małe dzieci zapominamy o sporach i kibicujemy drużynie KFC Polonia, która walczy również o awans i robi to skutecznie.


Grając w eksperymentalnym ustawieniu bez zmienników, dokonujemy cudu i wychodzimy z grupy śmierci, nasi przeciwnicy są pod wrażeniem. Cieszymy się z awansu ale jednocześnie nie poszalejemy wieczorem i nie za bardzo pozwiedzamy miasto. W drodze powrotnej napadamy na hurtownię z napojami energetycznymi[7] i wstępujemy na nasze kebaby, gdzie przyjaźni sprzedawcy z daleka ochoczo witają nas słowami „Polak, mit czosnek?”. Na mieszkaniu naradzamy się na szybki wypad na miasto w celu odbębnienia trasy krajobrazowej po Berlinie.
Od samego początku wszystko jest przeciw nam nawet niemieckie ptaki[8]. Na pierwszy ogień idzie Dworzec Główny, następnie siedziba Angeli Merkel i Rządu oraz Brama Brandenburska. Przeciskając się przez tłum wyzwolonych Niemców oraz ich gości[9] zasiadamy na trawniku przed budynkiem rządu i delektujemy się lokalnymi napojami. Niestety i tym razem pogoda nas nie rozpieszcza, zanosi się na burzę po raz kolejny. Po powrocie na mieszkanie nie w głowie nam pijaństwa ani imprezki tylko spokojny i długi sen.

26.06.2011 r. GER
Ostatni dzień w Berlinie według naszych początkowych założeń miał wyglądać zupełnie inaczej. Miało być wypoczywanie, a będzie ganianina z językiem na brodzie. Połowa z nas ledwo powstawała z łóżek[10], niektórym to się nawet kontuzje przytrafiły podczas snu. Nie ma że boli, trzeba grać dalej. Przy śniadaniu obserwowaliśmy uważnie, czy aby nie ma już rozlosowanych grup. Losowanie odbyło się dopiero na miejscu, a naszego wyboru nikt nie raczył nawet przeczytać, tylko machnięcie ręki było widać. To nie koniec wielkiego spisku przeciwko Polakom, bez większego zdziwienia przyjmujemy do wiadomości, że zagramy przeciwko drużynie naszych ziomków KFC Polonia, na tyle drużyn ktoś akurat musiał nas do jednej grupy rozlosować.[11]
 
Partyzant – KFC Polonia

To miał być mecz przyjaźni, aby jak najmniej sił stracić przed kolejnymi meczami. W racjonalnym dysponowaniu siłami byliśmy znacznie lepsi, bo prawie się nie ruszaliśmy na boisku w pierwszej połowie i daliśmy sobie wbić trzy ładne bramki. W drugiej połowie nasi przeciwnicy dali sobie spokój i już tak mocno nie atakowali, podzieliliśmy się wtedy po jednej bramce. Oni mieli być naszą kartą przetargową do niespodzianki drugiego dnia i mieli wygrać wszystkie swoje mecze w grupie, trzymaliśmy za nich mocno kciuki.

Partyzant – B.i.e.R 04

Teoretycznie najsłabsza drużyna w naszej grupie, a wygrała niespodziewanie swój pierwszy mecz. Stawiali nam zaciekły opór przez większość pierwszej połowy, dopiero w końcówce dali sobie wbić dwie bramki. Druga połowa to miały być nasze kolejne bramki, a tu niespodzianka i bramka kontaktowa, robi się nerwówka, ale z zimną krwią wbijamy im jeszcze dwie bramki, a okazji było w tym meczu jak na lekarstwo. Z nerwowością spoglądamy na drugie boisko, gdzie nasi bezpośredni rywale w heroiczne sposób zdobywają cenny punkt.
Partyzant – Youngstars Hellersdorf

Kolejny mecz o wszystko na tym turnieju. Pełni obaw, ale zarazem wylajtowani przystępujemy do tego meczu, jeśli przegramy jedziemy do domu jeśli nie to gramy dalej. Berlińska młodzież nie daje za wygraną i ostro napiera na bramkę Huberta, niestety to im pierwszym zaczyna brakować sił, w wyniku czego w głupi sposób popełniają prosty błąd. Podanie do bramkarza, który łapie piłkę w polu karnym, wzorowo wykonany krótki rzut wolny i Wacek swoimi cichobiegami strzela w krótki róg bramki. Nim się obejrzeliśmy a tu kolejne profesorskie zagranie, tym razem Bartek strzela bramkę piętą, stojąc tyłem do bramki. Podłamani dają sobie jeszcze wcisnąć trzecią bramkę przed przerwą. W drugiej połowie kontrolujemy całkowicie przebieg spotkania, podwyższając jeszcze wynik. Coraz to częściej słychać na widowni skandowanie „Artek! Artek!” zwłaszcza po próbie strzału przewrotką, nieczęsto widuje się tu takie rzeczy.
Ni tu się cieszyć, ni tu płakać, a grać trzeba dalej. Jakoś nie możemy rozstać się z Berlinem tego dnia.


Partyzant  - FC. St. Konrad

Mecz ćwierć finałowy to już nie przelewki, przeciwnik robi mocne wrażenie, niemal wszyscy są wyżsi i więksi od nas. Spokojnie zaczynamy mecz, trochę sennie, ale szybko budzimy się po straceniu dwóch bramek. Rywal zrobił sobie z nami trening strzelecki, piłka latała z prędkością światła uderzana niemal z każdego centymetra boiska. Ledwo mogliśmy wyjść za połowę, gra widocznie nie kleiła się nam. Na dodatek tracimy dwie kolejne bramki. Gdyby nie znakomita postawa Huberta, wynik do przerwy mógłby być dwucyfrowy. Druga połowa to już formalność, nie mamy najmniejszych szans nawiązania kontaktu z przeciwnikiem, rzucamy wszystko na jedną szalę, aby choć jedną bramkę strzelić, udaje się to nam w samej końcówce. Przegrywamy dość wyraźnie z pretendentem do wygrania tego turnieju (rzeczywiście wygrali cały turniej). Na otarcie łez pozostaje fakt, iż KFC Polonia awansowała do półfinału (ostatecznie zajęła 3 miejsce) pokonując Marię Magdalene, z która przegraliśmy dzień wcześniej.

Nasz czas w Berlinie dobiegł końca, szybko się pakujemy i wyruszamy w trasę, aby dojechać do Krakowa w rozsądnych godzinach nocnych. Żegnamy się z Hubertem i turniejem, obiecujemy powrócić tu za rok i wygrać coś w końcu.

26.06.2011 r. PL

Powrót do kraju, to jak przyjazd do innego świata, droga dziurawa, szaro i nieładnie, na dodatek pierońsko drogo aby coś zjeść. Już się nam marzą kebaby u Turka, aż ślinka cieknie. Nikt nie narzeka, nikt nie marudzi, bo po prostu nie ma sił na takie pierdoły, zajazd na tankowania to droga przez męki, trzeba wysiąść i rozprostować kości i jeszcze wypuścić Wacka z bagażnika. Miał jechać z samego rana pociągiem do Krakowa, ale przekonaliśmy go, żeby został bo nie mielibyśmy kim grać tego dnia. W nagrodę (bardziej karę) zabieramy go do samochodu, a że nie było już za wiele miejsca, to ostatecznie wylądował w bagażniku z przepoconymi rzeczami z meczu. Cóż za poświęcenie dla ukochanego klubu. Po drodze stajemy nas stacji, aby zjeść coś pożywnego, dwa dni na czekoladach i bananach robią spustoszenie w żołądku. Nie ma to jak rosołek i schaboszczak z ziemniakami. Po jedzeniu wracamy do sił, atmosfera w samochodzie robi się coraz to luźniejsza, ciągle ktoś opowiada jakieś zabawne anegdotki ze swojego życia. Królem opowieści jest nasz Król Artur, który mógłby napisać chyba niejedną książkę o swoich przygodach. Może po zakończeniu swojej kariery zabierze się za pisanie, kto wie, pożyjemy, zobaczymy. Wojtek w międzyczasie uczy się na jakieś zaliczenie, Bartek czyta książkę, na odcinku gdzie jest normalny asfalt, a Wacek zażywa środki znieczulające, aby przeżyć podróż do domu. Zbliża się północ, zbliża się Kraków. Kuba w nagrodę za dzielną postawę na turnieju rozwozi Partyzantów pod domy. Teraz czas na spokojną regenerację i kolejne wakacyjne mecze i turnieje

Analiza
 

Turniej stał na bardzo wysokim poziomie, od razu widać różnice pomiędzy polską kopaniną, a niemiecka taktyką. Nawet jeśli w drużynie był słabszy zawodnik to znał swoje miejsce i wywiązywał się z założeń taktycznych.  Nie było u naszych przeciwników ślepych rajdów i strzałów na wiwat. Skuteczność strzałów stała na bardzo wysokim poziomie, na palcach jednej ręki można policzyć strzały poza światło bramki. Drużyny grały bardzo cofnięte i starannie wyprowadzały piłkę, wymieniając przy tym wiele podań po ziemi. My jako jedyni graliśmy długimi piłkami na napastników, czym zaskakiwaliśmy niejednokrotnie. Kultura gry stała na wysokim poziomie, Niemcy często cofali nogi aby przypadkiem kogoś tam nie kopnąć lub zahaczyć, mało kto grał tam twardo i zdecydowanie (poza nami :-P).[12] Pierwszy dzień i eksperymentalne ustawienie nie do końca zdało egzamin, dwóch obrońców i 4 pomocników to było za mało na szybkie i zdecydowane kontry, rezygnacja z jednego pomocnika na rzecz obrońcy, wynikała z dziur z tyłu i braku sił na powroty. Wtedy grało się nam lepiej i płynniej. Gra kleiła się lepiej niż podczas udanej końcówki sezonu, oby to był prognostyk na zbliżający się sezon. Owocowała gra pomiędzy Bartkiem i Artkiem, ale tym razem pozamieniali się rolami, pierwszy strzelał drugi asystował. Pomimo długiej przerwy w grze Łokloł dawał radę poruszać się w swoich zajebiaszczych spodenkach. Wojtek wraca po kontuzji do swojej optymalnej formy strzela, podaje i biega. Pomimo kłopotów zdrowotnych sporo zdrowia na boisku jak zawsze pozostawił Kuba, szkoda że nie strzelił jakiejś bramki na uwieńczenie swojej dobrej postawy. Hubert to już klasa sama w sobie, wprowadził mnóstwo spokoju i opanowania z tyłu przez co, grało się nam bardzo przyjemnie. Zaczyna się teraz sezon ogórkowy w Podgórskiej Ekstraklasie, może uda się zorganizować jakiś mini turniej z drużyn przebywających w Krakowie. Tak czy owak trzeba szlifować swoje umiejętności przez wakacje i z niecierpliwością wyczekiwać rozpoczęcia nowego sezonu.


[1] Bistumsliga – choć związana z kościołem, to jednak na szczeblu diecezji a nie parafii – tak dla wtajemniczonych.
[2] Myślę jednak, że Grzesiowi chodziło o słowo „fioletowe” – przyp. red.
[3] Jakiś ten tam pałacyk to Pałac Szarlotenburg (Schloss Charlottenburg) – jedna z największych atrakcji turystycznych miasta – taki berliński Wilanów.
[4] Dodać należy, że Wacek bezwiednie został maskotką tego weekendu zwaną przez wszystkich „Łokloł” – tak z angielska wymawia się bowiem jego słowiańskie imię.
[5] Jest „wbijamy” – powinno być „wbijam” – autorem bramki samobójczej był autor tego tekstu ;P
[6] Kto miał przerwę, ten miał – ja musiałem sędziować spotkanie w grupie A – Hubert.
[7] Żadna tam hurtownia z napojami energetycznymi, po prostu zwykłe Aldi.
[8] Nie było aż tak źle, tylko autor tego tekstu został oznaczony ptasim błogosławieństwem.
[9] Mieliśmy szczęście/pecha (niepotrzebne skreślić) bo akurat był Christopher Street Day – największa w Europie parada gejów i lesbijek...
[10] A raczej z karimat, materaców i podłóg.
[11] Uczestniczyłem w losowaniu osobiście, wszystko było ok, los tak chciał, tylko ta dziewczyna co losowała, przestraszyła się na widok polskiego napisu - ach ta znajomość języków.
[12] Autor tego teksu mógłby śmiało startować w konkursie na najbrutalniejszego zawodnika turnieju ;) konkurencja nie dorastała mu nawet do pięt!


3 komentarze:

Hubert pisze...

Świetny, barwny, epicki tekst o wielkiej wyprawie. Na końcu ciekawa analiza. Dodałem od siebie kilka sprostowań w przypisach.
Dzięki Grzesiek!

Hubert pisze...

A propos turnieju - właśnie zdecydowano, że w przyszłym roku obowiązywał będzie następujący system:
runda wst. 6 grup po 5 zespołów - awans 2 najlepsze
runda zasad. 4 gr po 3 zesp - awans po 2 najlepsze -
ćwierć finał, półfinał i finał.

Większy sajgon na początku, potem mniej meczy.

Hubert pisze...

I jeszcze biuro rzeczy znalezionych, zostały u mnie:
dwa ręczniki (biały i niebieski)
odtwarzacz MP3
poduszka (brązowa w kwiatki)
paczka żelków