11.02.2010
Z GRUbej rury: W samo południe. Niemal
No ja cię nie dupcę, no szlag by to… dwie, dwie ustrzelił… jak, no jak to do kurwy nędzy przeszło, jak weszło, ten karny to tam chuj, wpadł, bo musiał, nie miał prawa nie wpaść, ale w sumie nie wiem, czy karny się w ogóle należał, no a ten drugi, znaczy ten pierwszy, no jak, kurwa? Pilnowałem przecież, tyle roboty, gryzienia trawy, aaa, kurwa, jakiej trawy, grudki lodu mam jeszcze w gębie, między zębami, tu, jak jest dolna piątka po prawej, obok spiłowana szóstka, widzisz? no, to ubytek, i tam jeszcze czuję w dziurze takie zimno, pewnie się jeszcze nie roztopił, lód… kurwa, dwie mu weszły no!!!
Toma, co jest – ja się pytam, bo chłopaka nie poznaję. Wychodzi z szatni z pianą na pysku, oczy – dwie kule ognia, co nimi miota na wszystkie strony, mokrą od potu i stopionego śniegu czapką to wymachuje, to miętoli w rękach, trzęsie się cały, dygoce, rozgląda, gniewne spojrzenia rzuca w kierunku baraku-szatni, gdzie przebierają się chłopaki, nasi i Partyzanty, łypie spode łba jakby ofiary szukał, drzwi lekko uchylone, się chłopaki krzątają, się przebierają, getry ze skopanych łydek zzuwają, po tyłkach się drapią, normalnie, po meczu, pot jest wszędzie – to swędzi. Toma patrzy w tę szparę uchylonych drzwi, cofa się, wzrok spuszcza, milknie.
No co jest Toma? się pytam, bo już nic nie rozumiem.
Mecz przecież wygrany, trzema bramkami, rewanż jak się patrzy za zeszły sezon i to partactwo nasze, którym się popisaliśmy na Koronie, partactwo, na które aż żal było patrzeć, ba, nawet Pan Boguś się pobeczał z żalu, lał łzami rzęsiście, Koronę zalał całkowicie i żeśmy wpierw w wodzie, potem w gnoju ganiali do upadłego, aż przegraliśmy mecz w zasadzie już wygrany.
No co jest? Toma, Tomusiu, Tomeczku…
Eee, kurwa, no co jest, co jest, jak to co jest, no Artek dwie dzisiaj strzelił a kurwa miał nic nie strzelić, no to jest…
I wszystko jasne, całkiem zapomniałem, jak mogłem, w tej radości z wygranej gdzieś uciekło, nawet nie zakodowałem, rzeczywiście, Artek, Artek? Chyba Artek, a tę pierwszą, taką sytuacyjną z niczego, taki rykoszet po bucie, to po jego bucie było? to Artek też? bo karnego to Artek, tak, ale tego pierwszego to Artek strzelił?
Artek. Co go miał pilnować Toma. I wskazać mu Toma miał miejsce w rogu boiska, żeby se kretowisko budował, bo dzisiaj raczej nie pogra, a tak to będzie miał czym zająć ręce. Się nudził nie będzie. Nie zmarznie. Artek, co go Toma obserwował przez cały niemal sezon, po tej pamiętnej przegranej w podgórzyńskim gnoju na wzgórzu, Toma, co na wszystkich meczach prawie Partyzanta był, obserwował ich w deszczu i wakacyjnym słońcu. Robił notatki, szybkimi pociągnięciami ołówka kreślił te kocie ruchy snajpera Czerwonych, szczególnie przykładając się do choreografii Arturowych cieszynek… Zawsze jednak podkreślał, że nie ma tego talentu, tej iskry bożej, furii i gwiazdorskiego drygu, by oddać magię i czar mistrza. Jego imitacje arturowych cieszynek były tanimi podróbkami, znać w nich było brak żywiołu pierwowzoru. Podglądał go zatem, obserwował, zyskiwał coraz to nową wiedzę, nigdy przeciwnika jednak nie lekceważył, nawet gdy zdawało się, że wie już o nim wszystko. Darzył go szacunkiem, nie omieszkiwał wszakże zaznaczać, że ma na niego sposób. Że czeka już tylko na tę konfrontację. Na starcie Spartacza z Partyzantem, solidnych zasieków obronnych, przez które mysz polna by się nie przedarła, z wirtuozerią i sprytem czołowego Partyzanta…
A tu masz, takiego chuja… I niby wygraliśmy, niby wszystko pięknie, w dodatku zaświeciła nowa gwiazda w drużynie (Drożdżu na bramce – miód, malina, odwaga i błyskotliwość Casillasa z pewnością i doświadczeniem van der Sara…), niby cacy-cacy, ale Toma w takim nastroju jakby co najmniej ManCity zdobył majstra.
Mówię mu zatem: chłopie, daj spokój, wygrana jest, jest w pytkę, odkujesz się w kolejnej rundzie, latem albo już nawet na wiosnę, chłopie, odpuść, Arsenal dzisiaj z ciotami z Czelsy gra, pakuj się do Spartaczomobila, jedziemy umyć tyłki i popatrzeć jak grają chłopaki, co u nas nawet na ławce nie mieliby pewnego miejsca.
No… no… dobra. Łypnął jeszcze okiem do baraku-szatni, mruknął „cześć” na pożegnanie, przełknął ślinę jak gorzką pigułkę i poszliśmy. Poturbowani ale zwycięscy, z bliznami ale i z satysfakcją. Szliśmy w stronę zachodzącego słońca. Siedmiu tudzież ośmiu nie zawsze wspaniałych.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz